Kiedy: 10.09-04.10.2020 r.
Gdzie: Galeria Oranżeria – online
Wstęp: Wolny
Dołącz do wydarzenia na Facebooku
Zwiedzanie wystawy jest możliwe od 10 września w rygorze sanitarnym.
Janina Ita Hernik
Urodzona w 1989 roku, w Rybniku. W 2008 obroniła dyplom z wyróżnieniem w Liceum Plastycznym w Katowicach, specjalizacja jubilerstwo. W roku 2018 uzyskała tytuł magistra sztuki Akademii Sztuk Pięknych w Katowicach, Wydział Artystyczny, Pracownia Działań Interdyscyplinarnych prof. Lesława Tetli. Głównie pracuje w technice pasteli, malarstwa olejnego i technik własnych.
Czarna Afryka jest niezwykłym źródłem inspiracji dla każdego europejskiego twórcy – jej różnorodność, mnogość motywów, egzotyczne piękno oraz niezwykła fuzja kultur, która występuje lokalnie jak i globalnie. Na ulicach widzimy osoby ubrane na sposób „afrykański” oraz takie, które przeniesione w realia polskie nie wyróżniałyby się swym ubiorem z tłumu. Nie ma już plemion, wszechobecna amerykanizacja i europeizacja wyparły tradycje, jedynie niektóre elementy folkloru przetrwały i są dostrzegalne w życiu przeciętnych ludzi. Jest to niezwykłe, takie przenikanie się nas z nimi. Widzę dziewczynę, młodą, piękną. Idąc ulicą rozmawia przez telefon, ubrana zupełnie normalnie, a na jej głowie worek. Rwanda obecnie jest krajem młodych ludzi, rzadko widuję osoby w wieku średnim, sporadycznie mijam osoby starsze. To skutek ludobójstwa, taki nieoczywisty ślad tamtych zdarzeń. Ogólnie, oprócz oficjalnych miejsc pamięci, trudno jest zauważyć cokolwiek, bezpośrednio nawiązującego do tamtej tragedii. Kraj tętni życiem na ulicach, oprócz eksplozji kolorów, eksplozja smaków zawartych w świeżo zerwanych owocach, sprzedawanych na ulicach. Zdecydowanie jest to kraina życia, zbudowana na kościach miliona ludzi. I ja zaczynam kochać to życie, takie świeże i barwne. W mojej pracy artystycznej nie potrafię już się odnieść bezpośrednio do ludobójstwa Rwanda to ci wszyscy ludzie spotykani na ulicach, to każde wypowiedziane „amakuru” z uśmiechem na twarzy. Jestem tutaj, doświadczam, wsiąkam w tę tkankę, w to życie. Już nawet tubylcy przestają mnie traktować, jak przeciętnego turystę. Jem z nimi, rozmawiam, jeżdżę tymi samymi autobusami, słucham tego samego radia, zacierają się pomiędzy nami granice. Nie szukam już twarzy Hutu, ich szerokich nosów, ani wysokich czół Tutsi, ani ich nad przeciętnego wzrostu. Jednak za każdym razem moją uwagę przykuwają te wszystkie rzeczy noszone przez nich na głowach. Niejednokrotnie są to olbrzymie konstrukcje, misternie układane kompozycje. Na przemian mnie zachwycają i zaskakują. Przyglądam się im, dla mnie to martwe natury, eksponowane w ten niesamowity sposób. „Kwikorera” stała się ogniwem łączących przeszłość z teraźniejszością. Przed masakrami, jak i w ich trakcie podczas ucieczek niesiono swój dobytek na głowach. Później Hutu uciekający przed zemstą i osądem czynili tak samo, niosąc na głowach między innymi blachę zrabowaną z dachów domów Tutsi, która w tamtym czasie miała dużą wartość. Jedne z pierwszych pytań, które zadałam sobie przed wyjazdem do Rwandy: czy potrafię się utożsamić z ofiarami ludobójstwa? Po pewnym czasie przestaję zauważać ich ciemny kolor skóry. Następnie nie są już dla mnie ani Hutu, ani Tutsi. Przed oczami przesuwają mi się tylko martwe natury umieszczone na ich głowach.